Finał World Golfers Championship 2008
Finał światowy „World Golfers Championship” został rozegrany w tym roku w ośrodku golfowym Mission Inn na Florydzie w USA w okresie 22-29 listopada 2008 roku. Tegoroczny finał był już czternastym z kolei. W turnieju startują reprezentacje wyłonione w systemie krajowych eliminacji. Historia imprezy datuje się od 1995 roku, głównym organizatorem jest legendarny szwedzki golfista Sven Thumba, a jej dobrym duchem jest szwedzka księżniczka Brygida, siostra króla Szwecji. Jak dotąd uczestników turnieju gościły następujące kraje: USA (6 razy), Tajlandia, Dominikana (3 razy), Turcja, RPA, Malezja. Przyszłoroczny turniej planowany jest w Singapurze. Równolegle do turnieju WGC rozgrywano turniej “World Golfers Invitational” w którym brali udział golfiści zaproszeni przez organizatorów.
Większość polskiej ekipy wystartowała z lotniska Tegel w Berlinie rankiem 20 listopada 2008 roku. Po 9 godzinach lotu wylądowaliśmy na lotnisku Newark w Nowym Yorku. Przed lądowaniem podziwialiśmy z lotu ptaka Manhattan i Statuę Wolności. Na początek pobytu w USA czekała nas rozmowa z Immigration Office. W demokratycznym kraju, jakim się USA mieni, jest to najbardziej niedemokratyczna instytucja. Oficer, którym był murzyn (informacja dla czytelnika, proszę nie posądzać mnie o rasizm) zaczął zadawać mi różne pytania. Po co tu przyjeżdżamy, czy na pewno nie będziemy pracować, czy turniej w którym uczestniczymy jest dla amatorów czy dla zawodowców, jaki jest mój zawód, jakie są źródła mojego utrzymania, czy mam rodzinę etc? Po chwili rozmowy lekko się zaniepokoiłem, gdyż wezwał ważniejszego funkcjonariusza w celu pokazania mu mojego paszportu. Poszeptali chwilę i potem znowu Oficer zadał mi pytanie a kto będzie płacił za mój pobyt w USA. Powiedziałem zgodnie z prawdą, że organizatorzy mistrzostw. Tego już było dla niego za dużo, mój interlokutor wzburzył się nie na żarty i chyba już chciał mnie z powrotem odesłać przez ocean gdy przyszła pomoc ze strony Sławka Pińskiego – głównego polskiego organizatora, który pokazał urzędnikowi zaproszenie i zaczął tłumaczyć mu zasady turnieju. Widać był przekonujący gdyż mój Imigration w końcu ustąpił i po kolejnej konsultacji z naczelnikiem zostałem przepuszczony. Później Sławek opowiadał nam historię innego golfisty Jacka Persona, syna senatora Andrzeja Persona, któremu kiedyś odmówiono wizy amerykańskiej dlatego, że na pytanie po co jedzie do Stanów Jacek odpowiedział -„będę caddie”. Konsul potraktował to jako zamiar podjęcia pracy i wbił do paszportu odmowę. Później „z rozpędu” odmówiono Jackowi wizy australijskiej i dopiero interwencja ojca senatora uratowała sprawę.
Po emocjach musieliśmy pobrać bagaż do odprawy celnej, aby go ponownie nadać na kolejny samolot, tym razem lecący do Orlando na Florydzie. Dalszych niespodzianek nie było i już bezproblemowo zapakowaliśmy się do nowego Boeinga. Na lotnisku w Orlando lądowaliśmy ok. 19 czasu lokalnego. Pozostało nam jeszcze wynajęcie samochodów i podróż do hotelu.
Myśleliśmy, że jesteśmy już na miejscu. Procedura wynajęcia aut się jednak nieco przedłużyła. Najpierw długo czekaliśmy na bus z wypożyczalni, później opieszali urzędnicy wypełniali stosowne kwity a na końcu popsuła się amerykańska (a jakże!) drukarka. Wzięliśmy dwa 7-osobowe Chryslery i Toyotę Rav 4. Ruszyliśmy w drogę, prowadziła nas amerykańska nawigacja. Zgubiliśmy się już po piętnastu minutach a w dodatku zapodział się gdzieś jeden z samochodów wraz z zawartością. Zbieraliśmy się na jakiejś stacji benzynowej kolejne pół godziny.
Wjechaliśmy na autostradę nazwaną "Florida Turnpike" – kręgosłup komunikacyjny półwyspu. Jest to droga płatna, co jest rzadkością w Stanach. Całe szczęście apetyty amerykańskich kapitalistów są dużo mniejsze niż naszego Kulczyka (Autostrada Wielkopolska – 11 zł za 50km) a za odcinek trasy płaci się 0,5-0,75 dolara. W ogóle Stany to raj dla samochodziarzy. Galon (3,8 litra) benzyny kosztuje 2 dolary, a ponoć jeszcze niedawno był po $ 1,5. Do naszego resortu dotarliśmy o 23 czasu lokalnego, minęło właśnie 24 godziny w podróży, cóż golf wymaga ofiar.
Następnego dnia był trening na drivingu i puttingu oraz wizyta w „Outlet Center” – Centrum Handlowym. Zgodnie z zasadą: „najpierw obowiązek później przyjemność” rozpoczęliśmy od zakupu prezentów dla rodziny. Wieczorem wizyta w sklepie golfowym. Wszyscy rzuciliśmy się jak myszy na ser. Ogromy, wielkości polskiego dużego supermarketu, zrobił na wszystkich mocne wrażenie. W sklepie oprócz wielkiego wyboru kijów, wózków, akcesoriów golfowych dostępnych w przystępnych cenach jest kilka symulatorów golfowych używanych do tzw. „Club fittingu” – indywidualnego dopasowania kijów dla gracza. W celu dobrania kija wybieramy kilka podobnych modeli i uderzamy nimi porównując wyniki. Można też skorzystać z porady zawodowca USGA. Oprócz tego jest warsztat, gdzie na poczekaniu można wymienić gripy, czy wydłużyć lub skrócić shafty. Usługi te są pewnie tańsze niż w Polsce, na przykład wydłużenie shaftu w putterze o dwa cale kosztowało 10 dolarów. W sklepie dużo promocji np. do paczki piłek Srixon dodawano całkiem porządną firmową czapkę. Drivery Callawaya z zeszłego sezonu kosztowały po 200 dolarów a porządne fairway woody Taylor Made były po $130. Komplet ironów Titleist AP1 na stalowym shafcie to wydatek w wysokości 800 dolarów.
Po tym zakupowym wstępie do końca pobytu już tylko graliśmy w golfa, choć niezupełnie. Część ekipy w sobotni wieczór wybrała się na mecz NBA. Miejscowe Orlando grało z Rakietami z niedalekiego Houston. Gwiazdor „Magików” środkowy Dwight Howard nr 12 był zupełnie bez formy. Za to jego odpowiednik gigantyczny Chinczyk Yao Ming punktował raz za razem. Ku naszemu rozczarowaniu polski jedynak w NBA Marcin Gortat, będący w kadrze Orlando, nie siadł nawet na ławce rezerwowych. Za to show był przedni. Publiczność specjalnie nie interesowała się meczem a towarzyszącymi atrakcjami. Podejrzewaliśmy nawet, że mecz to tylko pretekst do spotkania, a chodzi tylko o to aby się najeść, nabawić i nakrzyczeć. My jednak z kronikarskiego obowiązku napiszmy, że Orlando grało „cienko” i w końcu przegrało z rywalami zza miedzy w stosunku 95:100.
Grę w golfa rozpoczęliśmy rundą treningową na polu „Deer Island”. Pole było rzetelnie trudne – po trzykrotnym utopieniu piłki na 6 dołku stwierdziłem, że rzeczywiście nazwa jest nie przypadkowa i naprawdę szukają jeleni (deer z ang. jeleń), aby tu grali. A tak poważnie to pole jest przepiękne. Zbudowane w całości na wyspie mieszczącej się na dużym jeziorze. Aby czytelnikowi zobrazować jak to wyglądało trzeba by sięgnąć do analogii, że najbardziej w charakterze jest ono podobne do naszej Rosy pod Częstochową. Ogólnie bardzo dużo wody, trzy spośród czterech par 3 grożą utopieniem piłki. Praktycznie wszystkie dołki otoczone są wodnym hazardem. Szczególnie dokuczliwe było to dla graczy z tendencją do „slice-ów” wzdłuż dołków par 5. Pole par 72 przy długości 5718 m ma slope 132.
Druga z osiemnastek goszczących nas w czasie mistrzostw to "El Campeon – Mistrz”. Stare pole typu parkland wybudowano w latach trzydziestych ubiegłego wieku. Długość pola gry wynosiła z białych markerów 5688 metrów. Par 72, slope 129. Wspaniałe pole zlokalizowano wśród starodrzewiu na zróżnicowanym pod względem wysokości terenie. Sporo przeszkód wodnych urozmaicało grę. Wzorcowym dołkiem jest ósemka par 3 wymagająca zagrania 150 m w powietrzu. Innym ciekawym dołkiem jest 15-tka par 3 prawie w całości zlokalizowana na wyspie i otoczona bunkrami. Postrachem graczy była 17-tka nazwana „Devils Island” – wyspa diabła – par 5. Skomplikowany przebieg podwójnego dog lega z kilkoma drzewami w okolicy greenu i aproachem przez wodę zapewniał graczom moc atrakcji nierzadko z dwucyfrowym wynikiem.
Trzecia i ostatnia osiemnastka na której graliśmy nosiła nazwę „Las Colinas”. Z białych znaczników długość dołków wynosiła 5834 metrów. Par 72, slope 130.
Niedawno wybudowane pole jest położone na wielkim obszarze. Związane jest to z wymogami budowy domów w okolicy pola. Korzystaliśmy w czasie gry z wózków i była to jedyna możliwość gry. Dołki były oddalone od siebie czasem nawet o 0,5 km. Pole to łączyło w sobie cechy wcześniej opisanych. Trochę dołków typu links, więcej w charakterze parkowym i znowu sporo wody. Wszystkie pola miały trudne sfałdowane greeny co sprawiało wszystkim, nie tylko naszym reprezentantom ogromne problemy. Można powiedzieć że trzy-putt był regułą a zdarzały się też i cztero-putty. Do tego dochodzi nieznane w Polsce zjawisko kładzenia się trawy przeciwnie do kierunku słońca. Grając „z włosem” i z góry nie było sposobu zatrzymania piłki przy dołku. Warto wspomnieć również o sławetnej „bermuda grass” tropikalnej trawie nieznanej w Europie. W przeciwieństwie do powszechnie zasiewanej na europejskich polach „Bent grass” ma ona bardzo splątane źdźbła i wymaga odmiennej techniki chipowania przy greenach.
W celu uatrakcyjnienia gry organizatorzy znieśli w finale „World Golfers Championship” przepis, że najwyższy możliwy wynik na dołku jest +5. Spowodowało to taki efekt, że jeden kompletnie położony dołek mógł zaważyć na rezultacie całego czterodniowego turnieju liczonego w formacie stroke play netto.
Wyjeżdżając na tegoroczny turniej World Golfers Championship na Florydę nasza reprezentacja miała duże apetyty na sukces. Na pierwszy rzut oka wystawiliśmy niezłą reprezentację z liderem Michałem Kasprowiczem. Rzeczywistość przeszła nasze oczekiwania. Mimo wspaniałego ducha sportowego i dobrej atmosfery w zespole nie zanotowaliśmy sukcesów. Praktycznie wszyscy zagrali poniżej swoich możliwości i ostatecznie nasza drużyna zajęła 14 miejsce pozostawiając w pokonanym polu tylko reprezentacje USA i Szwajcarii. Przed nami o jedno uderzenie była reprezentacja Finlandii. Drużynowy turniej World Golfers Championship wygrała reprezentacja Singapuru przed Malezją i Szwecją. Indywidualnie nasi reprezentanci zajęli w swoich grupach następujące miejsca:
Michał Kasprowicz – 13 miejsce w grupie 0-5
Krzysztof Bil – 11 miejsce w grupie 6-10
Jerzy Dutczak – 16 miejsce w grupie 11-15
Janusz Lipiński – 9 miejsce w grupie 16-20
Oskar Kaźmierczak – 10 miejsce w grupie 21-25
Najbardziej szkoda szansy Oskara Kaźmierczaka, który przed finałowym dniem był trzeci. Niestety ostatnią rundę zagrał na 89 punktów netto i spadł na dziesiątą pozycję.
Pozytywnym akcentem turnieju było wicemistrzostwo Arka Majsterka z Łodzi w indywidualnym turnieju World Golfers Invitational towarzyszącym mistrzostwom WGC. Arek grając w finale dobrą rundę 70 uderzeń netto awansował na drugi stopień podium.
Pozostali polscy uczestnicy zajęli w turnieju WGI następujące miejsca:
Bogusław Bil – 6 miejsce w grupie 6-10
Marek Gonicki – 10 miejsce w grupie 6-10
Robert Rozmus – 11 miejsce w grupie 6-10
Dariusz Kościkiewicz – 12 miejsce w grupie 6-10
Piński Sławomir – 21 miejsce w grupie 11-15
Andrzej Lipiński – 6 miejsce w grupie 16-20
Filip Kościkiewicz – 9 miejsce w grupie 16-20
Jerzy Maćkowski – 10 miejsce w grupie 16-20
Konrad Przygudzki – 19 miejsce w grupie 16-20
Włodzimierz Kasprolewicz – 19 miejsce w grupie 16-20
Zbigniew Hahs – 7 miejsce w grupie 21-25
Krzysztof Materna – 11 miejsce w grupie 21-25
Piotr Maciejczyk – 15 miejsce w grupie 21-25
Piotr Gąsowski – 10 miejsce w grupie 26-30
Anna Majsterek – 11 miejsce w grupie 26-30
Marcin Gurda – 18 miejsce w grupie 26-30
W turnieju WGI prowadzono też klasyfikację par. Najlepsze z polskich par 18-te miejsce(ex equo) zajęli A & A Majsterek i para A. Lipiński-Z. Hahs.
Reprezentacja Polski na finał WGC (od lewej): Janusz Lipiński, Oskar Kaźmierczak, Michał Kasprowicz, Jerzy Dutczak, Krzysztof Bil
Arek Majsterek był najlepszy indywidualnie zdobywając V-cemistrzostwo w kategorii 11-15 w turnieju WGI. Z prawej Anna Majsterek.
Jerzy Maćkowski (z lewej) i Oskar Kaźmierczak na polu Deer Island
Oskar Kaźmierczak drivuje na pierwszym dołku Deer Island
Aligatory czyhały na piłki wpadające do hazardu
Bojowe nastroje po przyjeździe (od lewej) Jerzy Maćkowski, Bogusław Bil, Oskar Kaźmierczak, Andrzej Lipiński i Janusz Lipiński
Słynna siedemnastka nazwana "Devil Island" na polu "El Campeon"
Szósty dołek na "Deer Island" – postrach golfistów